Podobóz Jawischowitz powstał 15. sierpnia 1942 roku jako filia KL Auschwitz-Birkenau. Był obozem męskim. Jak mówią archiwa – w 1944 roku przebywało w nim około 2,5 tysiąca więźniów. Aż 95 proc tej liczby stanowili Żydzi europejscy: holenderscy, francuscy, węgierscy i austriaccy, między 25-tym a 40-tym rokiem życia. Tylko 5 proc stanowili tak zwani więźniowie aryjscy, czyli nie Żydzi: Niemcy, Jugosłowianie, Rosjanie i Polacy.
W tej ostatniej grupie byli między innymi miejscowi górnicy, zsyłani karnie do obozu za najmniejszą nawet niesubordynację wobec niemieckiego kierownictwa kopalni. Byli wśród nich na przykład Franciszek Sobik, Bogumił Cetko, Jan Usarek, Tomasz Stokłosa. W odróżnieniu od innych więźniów, górnicy nie otrzymywali pasiaka, nie tatuowano im numeru więźniarskiego, a co najważniejsze, po odsiedzeniu wyroku (od kilku tygodni do kilku miesięcy), wypuszczano ich na wolność.
Więźniowie-górnicy podczas „odsiadki” nie pracowali w kopalni, ale wyłącznie na terenie samego podobozu, między innymi przy jego budowie i rozbudowie. Przyuczali innych więźniów do zawodu murarza, czy ślusarza.
Zło obozu
Dlaczego jawiszowicki podobóz miał aż tak złą sławę, skoro wiadomo, że istniały w nim wcale niezłe jak na obóz koncentracyjny warunki mieszkalne i socjalne? Nie było plag wszy i szczurów, więźniowie mieli obowiązek codziennej kąpieli, dostawali dwa komplety pasiaków – jeden do pracy w kopalni, drugi do noszenia na terenie podobozu, mieli do dyspozycji szpital, wolną od pracy niedzielę.
Największe zło podobozu tkwiło w obowiązku ciężkiej pracy, do której przymuszani byli więźniowie. Od początku swego istnienia jawiszowicka filia Kl Auschwitz-Birkenau związana była z kopalnią i terenem przykopalnianym. Więźniowie mieli służyć jako siła robocza do wydobywania węgla. Najniebezpieczniejsza i najcięższa była oczywiście praca pod ziemią. Nawet dla dobrze wykwalifikowanego, odżywionego, wypoczętego i w pełni wyposażonego robotnika, praca na dole była zawsze trudna i ciężka. Jawiszowiccy więźniowie pozbawieni tych „komfortów”, odpowiedniego jedzenia i ilości snu, zdecydowanie gorzej znosili trudy ciężkiej pracy. Ogromna większość z nich po raz pierwszy stykała się zresztą ze specyfiką pracy w kopalni. Złe warunki pracy, brak odzieży ochronnej i narzędzi powodowały, że więźniowie szybko tracili siły fizyczne, a to nieuchronnie prowadziło do śmierci.
W obozie nie było krematorium – zwłoki zmarłych raz w tygodniu przewożono ciężarowym samochodem do krematorium w Oświęcimiu lub w Brzezince.
Jak tam było
Wiadomo, że na terenie Jawischowitz istniał kompleks budynków drewnianych i murowanych z tym, że murowane przeznaczone były dla załogi podobozu, na szpital i kuchnię, natomiast te o niższym standardzie, drewniane, przydzielano więźniom. Oficjalnie jeden barak miał być przeznaczony dla 54 więźniów, natomiast w praktyce mieszkało w nim stłoczonych około 200-250 więźniów. Sytuacja, kiedy na jednej pryczy spało tylko dwóch więźniów, należała więc do komfortowych.
Podobóz swymi granicami pokrywał się zasadniczo z terenem obecnego parku miejskiego przy ul. Dworcowej. Otoczony był czterema wieżami wartowniczymi – usytuowanymi na rogach ogrodzenia, na każdej z nich stał jeden SS-man z karabinem maszynowym. Do obozu prowadziło tylko jedno wejście. Brama wejściowa znajdowała się pomiędzy dzisiejszymi budynkami Banku Spółdzielczego i sklepu z telefonami komórkowymi.
Od strony wewnętrznej bramy stały dwie statuy górników, wykonane przez jednego z więźniów podobozu francuskiego Żyda, Markiera. Obecnie statuy te znajdują się przed frontem Powiatowego Zespołu Szkół nr 6. Nad brama wejściową był napis „Arbeit macht Frei” oraz dopisek informujący, iż obóz jest filią KL Auschwitz.
Na terenie obozu był warsztat szewski i krawiecki, była w nim łaźnia, basen przeciwpożarowy oraz plac apelowy, na środku którego stał specjalny kozioł do wymierzania chłosty – bito drewnianym kijem, a każde uderzenie bity więzień musiał głośno liczyć. Podobóz posiadał też szpital z oddzielnymi salami dla więźniów-Żydów i więźniów-aryjczyków.
Praca w kopalni
Wiadomo, że więźniowie w czasie istnienia obozu stanowili w kopalni około 30 proc załogi. Do pracy przyprowadzano zawsze całe „komando”, to jest grupę roboczą liczącą 200-300 więźniów. Oficjalnie mieli oni pracować osiem godzin, ale w praktyce ich zmiana zawsze był przedłużona, a dniówka trwała najkrócej 10 godzin, choć zdarzały się i 24-godzinne. W wyniku znacznie rozciągnięto czas pracy, więźniowie nie mieli wiele czasu na wypoczynek. Często między powrotem do obozu a pobudką przed kolejnym wyjściem na kopalnię zostawało zaledwie dwie godziny na sen.
Trasę pomiędzy podobozem a kopalnią więźniowie zawsze pokonywali pieszo. Maszerowali boso, chodaki pozwalano im zakładać dopiero na terenie kopalni. Podczas drogi mieli obowiązek śpiewu. Eksportowali ich uzbrojeni SS-mani i psy wyuczone, że człowiek w pasiaku jest ich największym wrogiem. Więźniowie wracający z kopalni nocą, w szeregu zewnętrznym zawsze nieśli zaświecone lampy górnicze. Lampy więźniów były specjalnie znaczone – u nasady malowano je czerwoną farbą olejną, ponadto wydawano je więźniom z innego okienka niż górnikom cywilnym.
Osadzeni w obozie pracowali nie tylko przy wydobyciu węgla. To ich dziełem są stojące do dzisiaj obok budynku hali sportowej ogromne konstrukcje nigdy nie ukończonej elektrowni kopalnianej „Andreas”. Do chwili obecnej istnieją również mury przepompowni budowanej przez więźniów na Młynówce (na wysokości tzw. Siedlisk) oraz szyby wentylacyjne „AndreasIII” i „Andreas IV” na terenie kopalni w Jawiszowicach.
Wesołe niedziele
Więźniowie, tak jak i inni górnicy, pracowali w kopalni w systemie trójzmianowym. Z tego też powodu w jawiszowickim podobozie nie było codziennych apeli generalnych, na których musieliby być obecni wszyscy więźniowie. Tego typu apel w Jawiszowicach odbywał się tylko i wyłącznie w niedzielę, która była jedynym dniem wolnym od pracy w kopalni.
W niedzielne popołudnia na więźniów czekały również „atrakcje kulturalne”. Była to szczególna cecha podobozu w Jawiszowicach. Umęczeni po tygodniu ciężkiej pracy mężczyźni, mieli obowiązek przedstawiania artystycznych występów – śpiewania wesołych piosenek lub prezentowania radosnego skeczu. Przedstawienia odbywały się zawsze pomiędzy godziną 15. a 16. w rogu podobozu, tuż obok jednej z wież wartowniczych, w miejscu bardzo dobrze widocznym z drogi. Występy potęgowały upodlenie znajdujących się za drutami więźniów i choć istniało przyzwolenie władz podobozu, by oglądała je również ludność wolna, nigdy nie cieszyły się one zainteresowaniem wśród brzeszczan, którzy wiedzieli, w jakich warunkach żyją uwięzieni w obozie ludzie.
Zakaz kontaktu
Więźniowie zjeżdżali pod ziemię zawsze szybem nr 1, a podczas ich zjazdów i wyjazdów górnikom cywilnym nie wolno było przebywać obok szybu.
Górnicy cywilni nie mogli mieć żadnego kontaktu z więźniami, rozmowa z nimi, czy podawanie im pożywienia było srogo karane. Mimo grożących represji nie zabrakło jednak wśród brzeszczan takich, którzy na terenie kopalni starali się pomagać ludziom w pasiakach. Należał do nich między innymi Alojzy Gach, który podczas pracy pod ziemią nawiązał kontakt z francuskim Żydem. Jak wspomniał później – poczęstował więźnia kawałkiem chleba, a podczas rozmowy dowiedział się, że człowiek, któremu pospieszył z pomocą, przed wojną był właścicielem fabryki produkującej rowery marki „Puch”. Okazało się, że rower tej firmy od lat kilku znajdował się w posiadaniu Gacha. – Na pożegnanie powiedział mi, że nigdy nie przypuszczał, iż kiedyś jego klient wesprze go kawałkiem chleba w tak niesamowitej sytuacji… - relacjonuje we wspomnieniach Alojzy Gach.
Wyzwolenie
Podobóz Jawischowitz istniał do 18. stycznia 1945 roku. W nocy z 18/19 stycznia 1945 roku jego więźniów dołączono do kolumn więźniarskich dzień wcześniej wyprowadzonych z KL Auschwitz-Birkenau.
Podczas ewakuacji załoga niniejszego podobozu starała się zniszczyć dokumentację obrazującą prawdę o podobozie. Zabrano z niego także wszystkie wartościowe przedmioty, wiezione na saniach, do których zaprzęgnięto więźniów.
Na miejscu w Jawiszowicach pozostało około 60 niezdolnych do trasy więźniów. Pomocą otoczyli ich mieszkańcy Brzeszcz, przewieziono ich do brzeszczańskiego szpitalika Polskiego Czerwonego Krzyża, który prowadził doktor Sierankiewicz.
Pozostałe po obozie baraki aż do lat 70-tych wykorzystywane były jako lokum dla osób oczekujących na przydział mieszkań spółdzielczych. Do chwili obecnej mieszkańcom spacerującym po parku o istnieniu obozu przypomina stary budynek obozowej łaźni oraz stojąca tuż obok niego latarnia.
Sabina Senkowska
(artykuł został opublikowany w Odgłosach Brzeszcz we wrześniu 2003 r.)